I mówię nie i mówię dość I spluwam przez lewe ramię To dno, jak pieprz, wyssana kość I gdy to mówię, wiem że kłamię I nie chcę brać i nie chcę grać Za żaden brylant szczerozłoty A we mnie Hamlet, jego mać I kłamię, nawet milcząc o tym I znów się budzę sinym brzaskiem I nie wiem jakich bogów wzywać Gdy trzymam w dłoni własną czaszkę I znowu pytam, być, czy bywać Więc Boże, zbaw od wzniosłych spraw Od blichtru masek obelżywych Od papierowych wieńców, braw Euforycznego trup jak żywy Ten biały sad, to śnieg, to kwiat Ja nie wiem, choć pojmuję z wiekiem Że można Bogiem przyjść na świat Ale umiera się człowiekiem I znów się budzę sinym brzaskiem I nie wiem, jakich bogów wzywać Gdy trzymam w dłoni własną czaszkę I znowu pytam, być czy bywać Będziesz Hamletem, będziesz wieżą Kogutem dachu w siódmym niebie Błagam, ja byłam zeszły sezon I wciąż nie mogę dojść do siebie Więc Boże, broń, więc Boże, chroń To moje dziecko, nie mam więcej Ta mała dłoń, to jego dłoń Pierożek ciepła w mojej ręce Ja chciałam z nim w ten szary dym Z poczciwą ludzką menażerią Tam nie patrz, to teatr W nim umiera mama całkiem serio