Jestem szalony, tak twierdzi ksiądz z ambony Wszystko w co wierzę to podobno zabobony Nawet nie pytam o zdanie drugiej strony, marsz do szkoły Wszyscy powtarzają wciąż te same kocopoły Chcę uciec na wieś, opuścić gawiedź Wieczorem grać w Warszawie, rano móc jeść śniadanie na trawie Bawię się całkiem nieźle, krótko, zwięźle Kryję się w cieniu drzew, po którym pełzają węże Nie mówię zbyt wiele, składam w głowie swoją epopeję Proszę, nie patrz na mnie jak na kaznodzieję Stoję na scenie, słyszysz mnie na antenie Gdybyś chciał, bez problemu dostrzegłbyś pracę w terenie Nie mam zbyt wielu rewolwerów na dnie bagażnika Mimo to i tak unikam cały czas celownika Nie od dzisiaj na widoku, są ci, którzy stoją z boku Choć trudniej tutaj uniknąć kłopotów Nie wyliczaj win mojego pokolenia Nie powtarzaj im, że nic się nie zmienia Żaden rym nie ma dziś znaczenia Uciekłem w czwarty stan skupienia x2 Z każdym kolejnym wersem czuję dumę Czy to skit, feat, solo numer czy nasz stary, zgrany duet To nie uległ zmianie plan, kreuję kierunek zmian Pod kapturem snuję się wokół podwórek, które znam Niemalże od podszewki, nie zawsze od kołyski Wiesz, że żadne z nich nie śpi, nie wspominaj policji Że co drugi spośród nas to wróg publiczny Nasze miejsce to margines, błąd statystyczny Nie wyjmuj łba z koryta, gdy mam twoje drzwi przed nosem Nie pukam, a więc nie muszę czekać, aż powiesz "proszę" Wpadam z buta po totem, znów stąpam po trupach tropem Każdego kto chce narzucać nam rezultat swoich ocen Wciągam dym w płuca potem dupa w gablotę zza okien Świat wygląda na mniej pojebany, więc krążę tam i z powrotem Szukam celu, tak robi bardzo wielu Czemu nie chcesz przyznać, że masz ich za bohaterów?